Wakacyjne planowanie kontra rzeczywistość

Już od dziecka nasze babcie i mamusie powtarzały nam, że na wszystko trzeba być przygotowanym. Z czasem, już samo życie nas uczyć zaczęło, iż należy przewidywać czarne scenariusze. My jednak wciąż żyjemy w świecie dziwnie oddalonym od rzeczywistości. Nie to, żebyśmy byli jakoś przesadnie marzycielscy. My po prostu tępo ale jednocześnie zawzięcie wierzymy w to, że nic złego nas spotkać nie może.

ZACZYNAMY PLANOWANIE
Startujemy wiosną, kiedy to pierwsze krokusy leniwie wychodzą spod śniegu. Zapisujemy sobie na lodówkach, w kalendarzach i pamiętnikach postanowienia: dieta, basen, siłownia, solarium... I to najlepiej od zaraz, żeby nasze sadło zdążyło zniknąć, a na jego miejscu raczyły pojawić się imponujące mięśnie.

Gloryfikujemy otoczkę naszych przygotowań. Mamy nadzieję, że kiedy nadejdzie dzień wyjazdu, to będziemy zgrabni, szczupli, piękni, pełni energii i entuzjazmu. Że wyciągniemy z szuflady slipeczki, majteczki i wciśniemy je nagle na tyłek (chociaż raz od momentu, jak je nam ciotka z Rumunii przywiozła 10 lat temu). Liczymy na to, że spakujemy nasz dobytek mobilny, wywieziemy dzieci do teściów, dziadków, sąsiadów i polecimy do krajów tak pięknych, że słońce świeci tam nawet nocą.

MIEJSCE WYJAZDU
Kiedy już dokonamy wyboru po licznych debatach z mężem, żoną, dziećmi, które nawet nie jadą i z sąsiadką, zaczynamy rezerwować bilety. Nagle okazuje się, że nie ma miejsc. Żadnych. Na żadne z omawianych przez nas ofert. Wtedy zaczynamy sobie uświadamiać, że mogliśmy zacząć planować wcześniej, jak normalni ludzie, czyli od razu po sylwestrze. I nie później, niż do końca pierwszej połowy stycznia, gdyż w drugiej następują ferie zimowe, podczas planowania których (zazwyczaj na ostatni dzwonek), wszystkim rodzicom przypomina się o wakacjach. W takiej sytuacji pozostają nam resztki. Musimy wybrać spośród tego, co nam pozostawili sprytniejsi oraz ci myślący bardziej do przodu. A wydawało się nam, że nikt już bardziej od nas w przyszłość nie wybiega...

RZECZYWISTOŚĆ
I takim sposobem, leniwy pobyt w gorącej Tunezji, zmienia się w 7-dniowy koszmar na Słowacji. Zamiast odbicia błękitnego nieba w Morzu Śródziemnym, oglądamy nowy sufit krytego basenu. Zamiast poznawać nową kulturę, polować na arabskie pamiątki i przymierzać na targach turbany, grzejemy slipy w gorących źródłach, z których i tak człowiek wyskakuje po dwudziestu minutach, bo albo nie może już oddychać albo doprowadza go do szału, że turysta obok prawdopodobnie oddaje w tej wodzie mocz.

Jakby tego było mało, zamiast tygodniowego wypoczynku w Północnej Afryce, z dala od codzienności, spędzamy wyjazd w jednym ośrodku z naszymi sąsiadami z bloku, którzy jak się okazuje są zachwyceni tym wyjazdem i nie mogą przestać dzielić się z nami swoją euforią.

W rezultacie jesteśmy wykończeni a nie wypoczęci. Nie doświadczyliśmy żadnych ekscytujących wrażeń. Nie uczyliśmy się mówić „cześć” po arabsku, nie pływaliśmy w Morzu Śródziemnym, nie robiliśmy sobie zdjęć z ludźmi ubranymi w narodowe stroje, nie zobaczyliśmy surrealistycznych osad, gdzie kręcono Gwiezdne Wojny, nie jedliśmy szorby tunezyjskiej, nie wędrowaliśmy na wielbłądach, nie zwiedzaliśmy zabytkowych budowli z rzymskimi mozaikami czy podziemnych willi w osadzie Bulla Regia…

Słowacja to w końcu skok przez płot do ludzi, których języka nawet nie musimy znać, bo łączy nas słowiańska krew. Zatem kupiliśmy sobie kilka kartek pocztowych przedstawiających nasz ośrodek, popływaliśmy w basenie, posiedzieliśmy w gorących źródłach, pospacerowaliśmy po zabytkowym rynku, który niczym brat bliźniak tego w naszym mieście. Ponadto wstąpiliśmy na hamburgera na tym rynku, zrobiliśmy sobie kilka zdjęć przed wejściem do Hotelu i zostaliśmy okrutnie wymęczeni psychicznie przez naszych sąsiadów (jedyne wspomnienie, które dzięki nim wryło nam się w pamięć, to jest historia o synu Halinki Malinowskiej, który niefortunnie spadł z balkonu mieszkania na parterze i połamał się w pięciu miejscach).

Morał? O niego ciężko, choć pokusić się można o stwierdzenie, że aby jak najbardziej uniknąć rozczarowania na wakacjach i nie narażać się na sytuację bez wyjścia w obcym kraju, należy bardziej doceniać polskie „zakamarki”, które równie piękne – nie przysporzą nam tylu problemów, ani nie narażą nas na uczucie „zagubienia” w trudnej sytuacji. Starsi powiadają „cudze chwalicie – swego nie znacie” – stąd nasuwa mi się myśl, że te częste rozczarowania za granicą, to taki patriotyczny pstryczek w nos.

Karolina Kwiatkowska

Komentarze
Jeśli jesteś człowiekiem to przesuń suwak w prawo
  PRODUKT TYGODNIA  
produkt tygodnia
  PORADY  
Kwasy w pielęgnacji zimowej - które wybrać i jak ...

Kwasy to temat, który powraca z ogromnym echem jesienią i pozostaje z nami zazwyczaj przez całą zimę. Ta pora roku pozwala odrobinę zaszaleć ze składnikami ...

Pogotowie kosmetyczne - regeneracja skóry zimą

Zima to wyjątkowo trudny okres dla skóry, szczególnie tej wrażliwej, nadreaktywnej, czy suchej. Mróz, zmiany temperatury, wiatr i suche powietrze w pomieszczeniach ...

Wyjątkowe zestawy prezentowe na każdą kieszeń - podaruj ...

Mikołajki tuż tuż, został miesiąc do świąt więc to idealny moment, aby pomyśleć o prezentach na Gwiazdkę. Nie warto zostawiać tego na ostatnią chwilę i w ...

  POPULARNE  
"50 twarzy Greya" - film: kto zagra główne role?
10 najmodniejszych stylizacji męskiego zarostu na 2016 rok
Nowe oblicze Greya - Recenzja
10 najdroższych perfum świata