„I co tam?”, „Hej, jak tam u Ciebie?”, „Jak tam, jeszcze nie? Do roboty kochanieńka!” – chyba każdą ciężarną w ostatnich czterech tygodniach błogosławionego, choć już przenudnego stanu, mogą przyprawić o mordercze instynkty. Mruczy taka desperatka pod nosem („jak, jak? Srak! Wcale nie urodzę, moja sprawa!”), czytając kolejne jakże miłe, acz nachalne pytania, co i rusz objawiające się wrednym dzwonkiem smsa. Bo przecież zrobiła już wszystko – ziółka wypite, mąż ucieka w popłochu na sam jej widok, mocniej zaciskając pasek przy spodniach, a syndrom wicia gniazda osiągnął apogeum, każąc biednej ustawiać meble w nikomu niezrozumiałej, niepraktycznej kombinacji. Wspomnienia te są moje, ale mogłyby należeć do każdej z pierworódek, której wydaje się, że skoro już jest po terminie, to dziecko najwyraźniej się rozmyśliło i przyjdzie jej niechybnie wciskać w pępek osiemnaście świeczek. Na szczęście, w końcu przychodzi godzina zero.
Po najnudniejszych na świecie dwóch dniach na patologii ciąży, nadchodzi letnia, upalna niedziela. O 5 rano przychodzi cicho pielęgniarka i zabiera mnie do swojego pokoju. Przy mnie dzwoni na oddział porodowy i pyta, czy są miejsca. Szlag! To może ich nie być?! W myśli odmawiam najbardziej intensywną modlitwę i bezwiednie, jako przecinki, wplatam w nie soczyste przekleństwa. Moje zastanawianie się, czy Bóg z zemsty za niecenzuralne słownictwo nie naśle na porodówkę tabunu rodzących, aby zabrakło dla mnie miejsca, przerywa beznamiętny monolog pielęgniarki, z którego coraz wyraźniej przebija do mojej świadomości obrzydliwe słowo „lewatywa”. Daję sobie ułamek sekundy na przywołanie porodowych opowieści trochę zbyt szczerych i otwartych koleżanek, po czym szybko zgadzam się na zabieg. Po chwili leżę już na kozetce, wdzięcznie wypinając goły tyłek i zastanawiając się, czy ekstra super zgrabna pielęgniarka śmieje się w duszy z mojego ciążowego (lub przez ciążę pogłębionego) cellulitu. Namiętne rozmyślania przerywa odgłos otwieranych drzwi i męskie „ups! Przepraszam”. Na moment zamieram. Mężczyzna! Jakiś mężczyzna, widział mnie w najbardziej kompromitującej na świecie sytuacji! Absurd zajścia doprowadza mnie do nerwowego chichotu. Pocieszam się tylko, że nie jest jeszcze tak źle. Dopiero będzie, jeśli na przykład, mężczyzna okaże się być nowym szefem w mojej firmie. A skoro go nie znam, to mam to… cóż, w nosie byłoby chyba nietrafionym określeniem.
Długim, ponurym korytarzem przemierzamy szpital. Mijając drugą pielęgniarkę, pchającą przed sobą wózek z noworodkiem, wpadam w radosną euforię i niczym trzylatka mówię dumnie, śpiewająco (dlaczego śpiewająco?!) do pielęgniarki - „a ja też będę takie miała!”. Sceptyczne uniesienie brwi nie studzi mojego entuzjazmu, ale postanawiam już nie śpiewać. W każdym razie nie głośno. Docieramy na porodówkę. Jestem szczęśliwa i rozentuzjazmowana, jakbym już urodziła. Do czasu, aż zauważam porodowy fotel i serce podchodzi mi do gardła. Dociera do mnie – ja naprawdę urodzę dziecko.
Dostaję kroplówkę i bardzo szybko pojawiają się skurcze. Przyjmuję więc z radością radę skorzystania z wielkiej piłki, celem rozładowania nasilającego się bólu. Tuż po skontrolowaniu szyjki macicy przez miłą położną zakładam szybko majtki i zaczynam bujać się na wielkim balonie. Gdybym wtedy dowiedziała się, że mam na nim skakać, być może spełniłby swoją rolę, niestety, jakiś dziwny głos każe mi piłkę ujeżdżać. No to ujeżdżam, ujeżdżam, dziękując w myślach swojej intuicji, która kazała mi rodzić bez towarzystwa męża. Obawiam się bowiem, że mimo, że to ja umieram już regularnie co dwie minuty, to właśnie on mógłby mego porodu nie przeżyć. Moje rozmyślania przerywa dochodząca rozmowa położnych, zainteresowanych moim rosnącymi w siłę jęknięciami. W końcu widzę jedną z nich, staje w progu i wybucha śmiechem. Śmiech ma sympatyczny, nie wredny i kiedy wyjaśnia mi, że śmieje się z tego, że założyłam majtki, próbuję roześmiać się i ja. Jako, że skurcz staje się ponownie gościem mej macicy, zamiast śmiechu tworzę przedziwne skrzeczenie. Cóż. Siadam na fotelu i słyszę obiecujące: „Uhuhu, może urodzi pani już na naszej zmianie! Piękne rozwarcie!”. Rozwarcie może i piękne, ale ja chcę konkretów i pytam, do której panie pracują. Jest godzina szósta czterdzieści. Gdy pada odpowiedź, że panie kończą o siódmej, w jednej sekundzie zakochuję się w tej kobiecie i niestety, trzymam ją za słowo, zupełnie ignorując tak ważne „może” w jej słowach. O siódmej piętnaście czuję się oszukana.
Zastanawiam się, czy mogę złożyć reklamację i czy dostanę odszkodowanie za straty moralne. Myślę, że kupiłabym sobie wtedy zapas tabletek antykoncepcyjnych do końca życia, chociaż w sumie, po co, przecież i tak już nigdy nie będę….aaaaaaaaaaauuuuuuuuuuaaaaaaa! Piętnaście minut później odmawiam zostawienia w spokoju piłki i przejścia na zimny fotel. Położna chyba czyta w moich myślach, bo jej mina wskazuje na to, że nie usłyszała wypowiedzianego „Wolałabym jednak nie”, a zobaczyła w mych oczach „Chyba cię kobieto porąbało”. Cóż, niechętnie wstaję i idę, choć czuję żal do wszystkich położnych, przecież już raz mnie oszukały.
„Pani Karolino, rodzimy!” – na te słowa zaczynam podejrzewać, że znalazłam się nie na porodówce, a w szpitalu dla psychicznie chorych. A niby co ja do tej pory robię? Ćwiczę cholerną, nowoczesną jogę? Położna ignoruje jednak moje mordercze spojrzenia i woła ordynatora do przebicia pęcherza płodowego. Aaaaaa, rodzimy w sensie już! No trzeba było od razu! Tym razem to położna dziwnie na mnie patrzy, bo wypowiadam to głośno. Zaczyna się. Najgorsze, najobrzydliwsze, najbardziej bolesne i jednocześnie najpiękniejsze 5 minut mojego życia. Słyszę już, że widać główkę, choć jestem już tak zmęczona, że desperackim, płaczącym szeptem mówię położnej, że jest mi przykro, ale ja już chyba nie dam rady dalej. Ale przecież już jest główka! I jaaaakaaa kudłata! W moją wyczerpaną głowę włazi przerażenie. Matko i córko, to co ja urodzę? Małpkę?! Dzisiaj brzmi to okropnie, ale, jak już wspomniałam, wyczerpana głowa, to i uznała, że główka rodzi się CAŁA kudłata. W momencie, kiedy mój strach osiąga zenitu, słyszę płacz. Potem nie wiem już, kto jeszcze płacze, ja na pewno i ON na pewno, a reszta świata jest poza moim zasięgiem. Jest, leży, krzyczy, mokry, lekko siny, brzydki jak noc i bosko piękny jednocześnie z tą swoją bujną , czarną czupryną jak u trzylatka. Witaj, skarbie…
Karolina Wojtaś
Kwasy to temat, który powraca z ogromnym echem jesienią i pozostaje z nami zazwyczaj przez całą zimę. Ta pora roku pozwala odrobinę zaszaleć ze składnikami ...
Zima to wyjątkowo trudny okres dla skóry, szczególnie tej wrażliwej, nadreaktywnej, czy suchej. Mróz, zmiany temperatury, wiatr i suche powietrze w pomieszczeniach ...
Mikołajki tuż tuż, został miesiąc do świąt więc to idealny moment, aby pomyśleć o prezentach na Gwiazdkę. Nie warto zostawiać tego na ostatnią chwilę i w ...