Wreszcie doczekaliśmy się filmowej adaptacji powieści Tolkiena z 1937 roku o małym wzrostem, ale wielkim sercem mieszkańcu Shire, Bilbo Bagginsie, której odbiorcami były dzieci, a która urosła do rangi światowego fenomenu.
W dzień swoich 111-stych urodzin tytułowy hobbit, Bilbo Baggins, postanawia spisać własne przygody, które miały miejsce 60 lat wcześniej, ponad pół wieku przed wydarzeniami z "Władcy Pierścieni". Film rozpoczyna opowieść o wspaniałej krainie Erebor zamieszkałej przez krasnoludy, która pewnego dnia zostaje zaatakowana przez ziejącego ogniem smoka Smaug`a, żądnego ereborskiego złota.
Ma miejsce krwawa walka, w wyniku której miasto Dale zostaje zniszczone, król krasnoludów Thror brytalnie zamordowany, a same krasnoludy skazane na wieczne wygnanie. Kilkadziesiąt lat po tym smutnym wydarzeniu Bilba odwiedza czarodziej, Gandalf Szary, i podstępnie wplątuje Go w misję, która ma na celu wydarcie skarbu krasnoludów Smaugowi i w ten sposób przywrócenie im domu. Bilbo udaje się więc w podróż z 13-stoma krasnoludami , na których czele stoi prawnuk Throra- Thorin Oakenshield.
Zaczyna się barwna przygoda, w ktorej roi się od elfów, orków, wargów, troli i goblinów. Są tu też spektakularni , kamienni giganci, monstrualne pająki, ultra szybkie króliki, przesłodkie jeże, orły w wydaniu XXL i znajomy z "Władcy Pierścieni", lustrzane odbicie prezydenta Putina, Gollum. Tchórzliwy i kochający wygody swojej "hobbitowskiej dziury" Bilbo, urasta do rangi bohatera, a film kończy się jak krasnoludy, wraz z Bagginsem i Gandalfem, docierają do miejsca, z którego prosta droga wiedzie do Samotnej Góry gdzie rezyduje Smaug. Ciag dalszy przygód Bilbo i krasnoludów będziemy mogli zobaczyć za rok, a ich zwieńczenie za dwa lata, kiedy to wyświetlony zostanie ostatni z filmów hobbitowej trylogii.
Do Tolkiena w formie pisanej miałam kilka podejść, ale za każdym razem zapisane milionem szczegółów strony brały górę nad moją cierpliwością. Z bohaterami Śródziemia zaprzyjazniłam się dopiero dzięki Peterowi Jacksonowi. "Władcę Pierścieni" widziałam kilka razy i, zahipnotyzowana tolkienowską magią i urzeczona mistrzostwem efektów specjalnym, za każdym posiedzeniem odkrywałam coś nowego. Po tym wszystkim czekanie na "Hobbita" było niemal nie do zniesienia.
Dlaczego więc wyszłam dzisiaj z kina z bardzo mieszanymi uczuciami? Przede wszystkim dlatego, że Peter Jackson, tak jak James Cameron ze swoim "Avatarem" i Ang Lee z "Życiem Pi", uległ zdradliwemu powabowi techniki 3D. I tak jak w przypadku avatarowskiej animacji 3D sprawdziło się w 150%, tak okazało się zbędne w przypadku morskich przygód Pi, a w "Hobbicie" zrujnowało sporą część filmu.
Technika 48 klatek na sekundę, w której nakręcona została ta epicka opowieść niezwykle skutecznie odziera ją z płaskoekranowej magii, gdzie jest miejsce na zatuszowanie drobnych niedoskonałości, i zabiera nas do teatru telewizji, w którym wszystko co ludzkie i normalne przybiera postać tandetnej i naiwnej groteski, a co supernaturalne dostaje kolorów i powala doskonałością.
Tak więc w pierwszej części filmu makijaże na twarzach krasnoludów są zbyt oczywiste, naczynia na stole zbyt współczesne, kamienne rzeźby powalają lekkością styropianu, niby podniszczone ubrania wyglądają jakby dopiero wyszły spod igły, buty zdają się być prosto z kolekcji Roberta Kupisza, a skołtunione włosy rażą swoją sztucznością. Wszystko jest zbyt wyraźne, zbyt na wyciągnięcie ręki, i w pewnym momencie wydaje się, że oglądamy nieco przekolorowane przedstawienie w wyskobudżetowym teatrze.
Balans zmienia się, na szczęście, w drugiej połowie, kiedy to spektakularne plenery, dzięki 3D, zapierają dech w piersiach, a porowata skóra stworzonych cyfrowo potworów poraża dbałością o najmniejszy nawet detal, ale to, niestety, nie wystarczy, żeby "Hobbita" uratować...
Reasumując, film o wiele lepiej oglądałoby się, gdyby nakręcono go techniką 24 klatek na sekundę albo gdyby Jackson utrzymał formę tradycyjnego 2D. Ale poza dylematem 2 a 3D "Hobbit" jest też stanowczo zbyt długi. Trwający prawie 3 godziny rozwleka się do granic wytrzymałości przy ujęciach gierek słownych między Gollumem a Bagginsem, a przy scenie kolacji krasnoludów w domu Bilbo, kiedy na wiór wyżymane zostają mocno infantylne żarty, chce się z kina po prostu wyjść. I mimo fantastycznej gry znanego miedzy innymi z "The Office" i z "To właśnie miłość" Martina Freemana, opuszczam kino z bolącym krzyżem, sztywnym karkiem i żalem do reżysera, że odarł małych bohaterów tej fantastycznej historii z całej magii, którą dałoby im stare, dobre 2D. Ciężko mi też przejść do porządku dziennego nad producencką chęcią wydojenia finansowego potencjału oryginalnej historii przez rozciągnięcie jej 300 stronicowej zawartości na 9 godzin nieco wątpliwej wizualnej uczty. Zobaczyć warto, ale chyba jednak na dvd oszczędzając sobie mega zawodu i przedzierania się przez śnieżne zaspy.
Magdalena Milhoux
(ladylhoux.blogspot.com)
Kwasy to temat, który powraca z ogromnym echem jesienią i pozostaje z nami zazwyczaj przez całą zimę. Ta pora roku pozwala odrobinę zaszaleć ze składnikami ...
Zima to wyjątkowo trudny okres dla skóry, szczególnie tej wrażliwej, nadreaktywnej, czy suchej. Mróz, zmiany temperatury, wiatr i suche powietrze w pomieszczeniach ...
Mikołajki tuż tuż, został miesiąc do świąt więc to idealny moment, aby pomyśleć o prezentach na Gwiazdkę. Nie warto zostawiać tego na ostatnią chwilę i w ...