Filmy Quentina Tarantino zawsze wzbudzają medialną zawieruchę. Nie inaczej było w przypadku "Django", a właściwie to było inaczej, bo, ze względu na tematykę filmu, było jeszcze burzliwiej niż zazwyczaj.
Tarantino już od jakiegoś czasu mówił o wymowności swojego westernu, bezwstydnego dowodu na szokującą brutalność i niesprawiedliwość niewolnictwa. I chociaż w historii kina nie jeden film poruszał ten, jakże czuły i niewygodny dla wielu temat, wszystkie one nadgryzały problem ostrożnie, jak spleśniałą kromkę chleba .
"Django" atakuje zagadnienie niewolnictwa z apetytem wygłodzonego drapieżnika. I chwała mu za to. Quentin T., enfant terrible Hollywood jest, jak zwykle, śmiały i zadziorny, szczególnie jeśli chodzi o bezpardonowe użycie słowa "czarnuch" w scenariuszu, wychodząc zapewne z założenia, że zamiast wstydzić się bigoterii i rasistowskiego słownictwa minionej epoki, należy je światu w całej "okazałości" pokazać. Zaiste, w naszych poprawnych politycznie czasach jakże łatwo o "pomroczność jasną".
Akcja filmu rozgrywa się w Ameryce Północnej na dwa lata przed Wojną Secesyjną i rozpoczyna się sceną w lesie, w którym to nagle pojawia się dr King Schulz (Christoph Waltz), niepraktykujący dentysta i łowca głów. Niemało zamieszania wprowadza On w życie niewolnika o imieniu Django (Jamie Foxx), który ma za zadanie pomóc Kingowi w odnalezieniu poszukiwanych listem gończym braci Brittle. Razem, dwaj panowie wtaczają się do zakurzonego miasteczka na zapyziałym Południu i , oględnie mówiąc, powodują małe zamieszanie mierzwiąc nastroszone piórka małomiasteczkowych bigotów, szeryfów i w końcu właścicieli plantacji.
Dodać tu muszę, że niemiecki dentysta, oprócz niesłychanej elokwencji i staromodnego, urzekającego czaru, dzierży w swoim rekawie niejednego asa. Tak ropoczyna się cała historia, której z premedytacją nie zdradzę, pełna zaskakujących zwrotów akcji, scen na pograniczu czarnej komedii i absurdu rodem z "Bękartów wojny" czy "Pulp Fiction".
Biorąc pod uwage tematykę, którą żongluje tu reżyser, dziwnie zabrzmi stwierdzenie, że to, bez wątpienia, jeden z Jego bardziej zabawnych filmów. Musimy jednak pamiętać, że mamy do czynienia z osobą, spod pióra której wychodzą scenariusze prawie zawsze naładowane elementami komediowymi albo niebezpiecznie zestawionymi z mocną dozą przemocy, albo zręcznie wetkniętymi w wyszukane monologi i długie dygresje. Cóż, na tym polega cały urok Tarantino, którego albo się kocha albo nienawidzi.
Chociaż "Django" to kolejny film Pana T., który opowiada o zemście, w rzeczywistości, pod tą, pozornie wyświechtaną, skorupą, jest dużo soczystego miąższu, bo "Django" ma serce, klasę, niepowtarzalny styl, dużo akcji, momenty komediowe i niezwykle zręczne dialogi, a do tego doskonale radzi sobie z tematem niewolnictwa bez popadania we łzawy sentymentalizm.
Obsada jest fantastyczna: Waltz niemalże doskonały, tak jak w "Bękartach wojny", Jamie Foxx niezwykle przekonujący jako targany sprzecznymi emocjami, wyzwolony niewolnik, Don Johnson uwodzący postacią lekko uwstecznionego właściciela plantacji, Samuel L. Jackson powalający w swojej roli czarnego sykofanta, no i wreszcie Di Caprio, który daje prawdziwego czadu grając młodego plantatora o sadystycznych zapędach. Do tego wszystkiego dochodzi genialna ścieżka dzwiękowa: instrumentale Ennio Morricone, surowy rap czy balladowe kawałki w stylu lat 60-tych.
"Django" to kawał świetnego kina, którym Tarantino, po raz kolejny, udowadnia, że jest w szczytowej formie.
Czy warto?
Ten filmo po prostu trzeba obejrzeć.
Magdalena Milhoux
(ladylhoux.blogspot.com)
Kwasy to temat, który powraca z ogromnym echem jesienią i pozostaje z nami zazwyczaj przez całą zimę. Ta pora roku pozwala odrobinę zaszaleć ze składnikami ...
Zima to wyjątkowo trudny okres dla skóry, szczególnie tej wrażliwej, nadreaktywnej, czy suchej. Mróz, zmiany temperatury, wiatr i suche powietrze w pomieszczeniach ...
Mikołajki tuż tuż, został miesiąc do świąt więc to idealny moment, aby pomyśleć o prezentach na Gwiazdkę. Nie warto zostawiać tego na ostatnią chwilę i w ...